- Nikt nie może mi dać takiego zapewnienia.
Już miała wyciągnąć dłoń, dotknąć go, wesprzeć, pocieszyć. Zdawał się bliski jak kiedyś. Bliższy niż ktokolwiek. - Muszę zadzwonić do wydziału - powiedział sucho, cofając się o krok. - Jeśli się obudzi, mogłabyś... - Oczywiście, natychmiast cię zawołam. Ale Lily się nie obudziła. Ani po wyjściu Santosa, ani przez następnych sześć godzin. Przez cały ten czas Gloria nie odchodziła od jej łóżka, tyle tylko, żeby zadzwonić do hotelu i kupić sobie coś do picia w automacie na korytarzu. Nie darowałaby sobie, gdyby babcia się obudziła, a jej by przy niej nie było. Santos właściwie też nie opuszczał szpitalnej sali. Trwali razem, jeszcze niedawno wrodzy sobie, a teraz skazani na siebie we wzajemnym wspieraniu się na duchu. W pewnym momencie Lily poruszyła się wreszcie, stęknęła. Santos natychmiast zerwał się z krzesła. - Lily? Lily... - Ujął jej dłoń. - To ja, Santos. Otworzyła powieki, chciała coś powiedzieć, ale nie była w stanie. Gloria patrzyła na nią w napięciu. Bała się. Bała się, że ta kobieta, którą tak bardzo chciała teraz poznać, odrzuci ją. Jak kiedyś odrzuciła ją matka. - Lily... - Santos przemówił łagodnie. - Przyszedł ktoś do ciebie. Masz gościa. Gloria podeszła do wezgłowia łóżka. Dojrzała w oczach babki nadzieję, przebłysk świadomości. - Glo... ria? - Tak, to ja. - Nachyliła się bliżej. - Witaj, babciu. Lily spojrzała na Santosa, jakby szukała w jego oczach potwierdzenia. Uśmiechnął się na znak, że tak, że wzrok jej nie myli. - Tak... długo... czekałam. - Ja też, babciu. I cieszę się, że tu jestem. Lily otworzyła usta, znów chciała coś powiedzieć i znów nie zdołała wydobyć słowa. Santos podał jej szklankę z wodą, przełknęła odrobinę. - Twoja... matka? - wyszeptała z trudem. Gloria zerknęła bezradnie na Santosa. - Nie mogła przyjść - zaczął bez chwili wahania. – Ma ważne spotkanie... nie była... po prostu nie była... - Wzruszył wreszcie ramionami i dał spokój. Lily nie można, było oszukać. Staruszka zamknęła oczy i odwróciła głowę. Po jej policzkach popłynęły łzy. - Ja jestem zamiast niej, babciu - odezwała się Gloria. Serce jej pękało, a jednocześnie rosła w niej furia na myśl o bezlitosnej i nieczułej matce. - Musimy się poznać, nadrobić stracony czas. - Przytuliła dłoń Lily do policzka. - Tak cię kocham. Dobrze, że wreszcie możemy być razem. Usiadła obok babki i cicho opowiadała o drobiazgach, sprawach pozbawionych wielkiego znaczenia, takich, które mogły przynieść ukojenie. Santos tymczasem krążył po pokoju albo stal bez ruchu, skupiony i czujny. Gloria była świadoma każdego jego ruchu, każdego spojrzenia. Wyczerpywała ją ta świadomość, wyczerpywała jego obecność. W końcu pojawiła się pielęgniarka, żądając, by obydwoje wyszli i pozwolili chorej odpocząć. Mogą przyjść później, przyzwoliła łaskawie, ale teraz wystarczy. - Wrócisz tutaj, czy też wypełniłaś już swój obowiązek? - zagadnął Santos, kiedy czekali na windę. Pełne lekceważenia słowa spadły na nią i dotknęły ją boleśnie. Wydawało się już, że między nimi zaczyna nawiązywać się nić porozumienia, że zawarli rozejm, nawet jeśli kruchy. Pomyliła się. - Jak możesz o to pytać? - Starała się nie pokazać, jak bardzo ją zranił. - Uważasz, że gram? Że mogłabym ją oszukiwać? Miałabym mówić, że ją kocham i więcej się u niej nie pokazać? - Przeszło mi to przez myśl. Gloria zacisnęła wargi. - Nie jestem moją matką, cokolwiek o mnie myślisz. Wrócę tutaj. - To dobrze. Twoje odwiedziny dużo dla niej znaczą. Nie spraw jej zawodu. - Wyobraź sobie, że dla mnie też - syknęła z ledwie powstrzymywanym gniewem. - Nawet zamierzałam ci podziękować, gdybyś nie okazał się takim... takim dupkiem. - Naprawdę? Za co? - Za Lily, oczywiście - wyjaśniła urażona. - Czuję się tak, jakbym otrzymała od ciebie ogromny dar. - Bo Lily jest darem. - Santos był równie rozjątrzony jak Gloria. - Ale chcę ci uświadomić, księżniczko, że nie zrobiłem tego dla ciebie. Nie dając jej czasu na odpowiedź, odwrócił się i odszedł. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SIÓDMY Hope siedziała w białym wiklinowym fotelu z ulubionym egzemplarzem Biblii na kolanach. Z zewnątrz dobiegały odgłosy letniego wieczoru, brzęczenie owadów, czasem kumkanie żab, śmiech bawiących się dzieci i ujadanie psów. Zawieszony pod sufitem wentylator mełł gorące, wilgotne powietrze. Oparła głowę o wysoki zagłówek fotela. Przymknęła oczy. Im była starsza, tym Zło stawało się coraz bardziej nieustępliwe. Choć walczyła desperacko, była coraz bardziej znużona i wyzuta z sił, coraz mocniej zaciskały się szpony wokół jej szyi. Jedynie, gdy ulegała Bestii, ta dawała jej chwilę wytchnienia. Teraz, uśpiona, nie odzywała się od ponad tygodnia. Hope uśmiechnęła się na tę myśl. W podobnych chwilach odżywała. Udręki znikały jak senne majaki. W podobnych chwilach nabierała pewności, że Bestia została pokonana. Błogi spokój prysł nagle, gdy do pokoju wtargnęła z impetem Gloria. - Niedobrze mi się robi, gdy o tobie myślę! Jak mogłaś tak postąpić? Hope spojrzała na córkę oniemiała. Nigdy jeszcze taką jej nie widziała. Te pałające oczy, oczy z nocnych koszmarów... Serce podeszło jej do gardła. Ciemności sposobią się do następnego starcia. Tym razem chcą posłużyć się Glorią. Splotła dłonie na podołku, żeby powstrzymać ich drżenie. - Glorio Aleksandro... - zaczęła cierpko, starając się ukryć narastającą panikę - Wiesz przecież, że nie znoszę, by ktokolwiek przerywał mi wieczorne czytanie Pisma. Pod żadnym pozorem. Gloria prychnęła z niedowierzaniem. - Czytanie Pisma! Pomyśleć, jaka dobra z ciebie chrześcijanka! Świecisz przykładem, co? Przykładem miłosierdzia! W każdym razie bardzo chcesz, żeby ludzie w to uwierzyli, prawda? A jednak się stało. Stało się coś strasznego. Hope zaczęło mocniej bić serce. Tego się obawiała - zbyt upojne było poczucie oswobodzenia się z grzechu, by mogło trwać długo. Opuściła wzrok na Biblię, otwartą na Psalmie XXIII: „Choćbym chodził ciemną doliną, Zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną...” Usiłowała skupić się na świętych słowach, szukała w nich ulgi i pokrzepienia. Po chwili zamknęła Biblię, po czym ponownie splotła dłonie na brzuchu.